sobota, 17 listopada 2012

I touch your mouth. My hand touch your mouth.

"Przecież jestem tak banalna, że aż typowa, nic się nie dzieje, jestem nigdzie i wszędzie, zawsze i nigdy. Kiedyś byłam bardziej, tak mi się przynajmniej wydawało, a teraz jestem mniej. Teraz tylko trwam, nie wierząc i nie oczekując" - M. Fox. Lubię tę książkę :).
Sobota mija samotnie. Co nie znaczy, że źle. Rano sprzątanie, ogólnie siedzę w piżamce cały dzień. Oglądnęłam świetny film. Oprócz tego cały czas wymiana maili z fascynującym A. Naprawdę mi to pomaga.Wczoraj Bielsko z Marcinem, zakupy, przymierzalnie i wgl świetnie było ;3. Na jutro jeszcze konkretnych planów nie mam, ogarnie się coś na spontana :).
Tydzień minął szybciutko, bez jakichkolwiek komplikacji i niech tak leci do Świąt, prooszę.

 Tak więc kontynuujemy wieczór z Pezetem i skrzynką mailową. I like it. ;3

"Znali się na wylot, jedyne czego potrzebowali to siebie na wyłączność. Ta przyjaźń chciała zabijać, jeśli nie było ich, nie było też świata wokół nich. Wszystko rozpadało się na cząstki, których nie poskładałaby żadna siła.  Byli, wracali, odchodzili i znów wracali. To była ich jedna wielka pierdolona natura. Poryta już psycha, gdy na starcie się żegnali, a na mecie witali.  Byli tam, gdzie inni pragnąć by chcieli, razem przez świat do przodu. Każda chwila była ich chwilą, szczęśliwą chwilą odrywu od tego chorego świata. Widziałam ich, szli dumnie obydwoje z rękoma w górze. Obydwoje tak bardzo wyjebanie. Spoglądał na nią, ona na niego, uśmiechnięci znów przecież obydwoje. Należeli tylko oni do swego świata, ta przyjaźń to była jedna wielka toksyczna miłość. Cholera, nie wiem, co się z nimi stało, ale brak mi widoku tak szczęśliwych małolatów.
Jechali autobusem, być może po szczęście, ona zmęczona śpiąca na jego ramieniu on dumnie przy niej czuwający. Tak zjednoczeni dwoma ciałami, a jedną duszą. Być może pieprzony los tak chciał, być może to oni nie chcieli. Znali się przecież tak doskonale, wszystko o sobie mogli powiedzieć. Jednak ona kurwa wzięła tego bucha. Stali, zziębnięci, ale jak zwykle uśmiechnięci. Byli tam, przytulali się, on ją całował w policzek, tacy szczęśliwi. Olewali wszystko, wszystkim wokół wystawiali w górze środkowy palec. Wyjebane mieli maksymalnie na wszystko. Ich sytuacja była taka sama, obydwoje nienawidzili świata i życia, którym dysponowali.Chcieli razem skończyć lub choć razem je przetrwać. To, co ich łączyło nie było przeciętnym banałem, było to coś, czego zapragnąłby każdy. Stali znów, jak zwykle zresztą, tym razem smutni, pozbawieni życia ze wzrokiem rozpadającym się po podłodze. Spoglądał na nią z umierającą duszą w oczach, ona spoglądająca na niego z szklanymi oczami. Ich usta wypuszczały oddech zdrady, oddech wierności, oddech pieprzonej przyjaźni. Leżeli na ławce, trzęsący się z zimna, ale dalej szczęśliwi, a szczęśliwi, bo razem.
Widziałam ją, szła ze słuchawkami w uszach, ze szklanymi oczami patrzyła przed siebie. Widziałam go, szedł ze słuchawkami w uszach, z oczami pełnymi obłędu, patrzył na nią. Spojrzeli się na siebie, on ją przytulił, ona go mocno objęła, płakała. Wyszeptał ciche ,,kocham Cię'' i spojrzał w jej oczy. Ona cała zdruzgotana, On w strachu. Odeszli, On gdzieś indziej, Ona gdzieś indziej.
Już nie razem, już nie ma tej przyjaźni, już nie ma ich szczęśliwych, uśmiechnietych małolatów.
Nie ma ich. "


Ładne. Przykro mi trochę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz